To stało się (podobno) już tradycją, że gdy tylko Staszek wybierał się w rejs po bezkresnych wodach Bałtyku, przez kilka dni w trudach nurkowania łączyli się z nim inni przedstawiciele Litoralu. Tak też miało być tym razem. Było ich trzech, pewne przyczyny losowe spowodowało, ze zostało dwóch – i w ten oto sposób w celach uzupełnienia ekipy zostało wystosowane do mojej osoby zaproszenie, aby się do wyprawy dołączyć.

NURKOWANIE

Nurkowań odbyliśmy pięć. Na pierwszy ogień poszła Margarrette, na której spędziliśmy 1.5 h. Wprawdzie rekordowych głębokości tam nie zrobiliśmy (max. 16.5 m), ale chyba zbyt długa ekspozycja na działanie podwyższonego ciśnienia spowodowała, że
u jednego z uczestników nurkowania można było zauważyć pewne dziwaczne zachowania, między innymi próby pokonywania dużych dystansów w pionie
i poziomie bez pomocy płetw, próby te po licznych fiaskach przerodziły się w agresywną formę ataku swoich partnerów. Jednak zimny spokój, jaki wykazałam zarówno ja, jak i WojtekN sprawił, ze udało nam się okiełznać niebezpieczeństwo i spokojnie cała trójca się wynurzyła.

Kolejny był Svanchild. Wrak jest w rozsypce, ale robi super wrażenie. Oprócz sterty żelastwa (jak to w nurkowaniu wrakowym), widzieliśmy sporo ciekawej podwodnej zwierzyny. WojtkowiB udało się nawet własnoręcznie upolować flądrę (jakaś taka niemrawa była – nikt go przecież o taką zwinność nie podejrzewa). Figle w odmętach pewnie nie miałyby końca - ja jak zawsze zużyłam minimalną ilość powietrza, natomiast chłopaki postanowili poćwiczyć bezdechy, co im dość dobrze szło, bo na głębokości 22.3 m ciśnienie w butlach spadło im tylko kilka mikrobarów ;) - jednak nurkowanie zostało zakończone – tak to bywa jak ktoś we własne możliwości nie wierzy.

Sytuacja diametralnie uległa zmianie, gdy dnia następnego popłynęliśmy na WestStar. Buszując tam na maksymalnej głębokości 5.2 m zaczęły dziać się dziwne rzeczy ze sprzętem nurkujących Wojtków. Nastąpiło przymusowe i niezależne wynurzenie. Jednak, jak na prawdziwych nurków technicznych przystało, chłopcy w łatwy sposób poradzili sobie ze sprzętowym problemem i ponownie mogliśmy się zanurzyć i kontynuować zwiedzanie wraku. A to jest jeden z nielicznych wraków, który można oglądać zarówno spod jak i znad wody, gdyż dumnie ponad falująca taflę wystają dwa maszty okrętu.

Próbowaliśmy jeszcze wypłynąć, aby ponownie spenetrować któryś z opisanych wraków – jednak nie udało nam się to. Aby zanurkować musieliśmy pojechać na Hel, by tam zanurzyć się w wodach zatoki gdańskiej. Zrobiliśmy dwa nurkowania z Formozy.
Trałowiec jako pierwszy miał okazję tego dnia nas powitać. Z czerni wód wyłoniła się dość ładnie zachowana konstrukcja statku, co do tego nasze relacje się zgadzają, natomiast odnośnie szczegółów (typu działek, drewnianych poręczy itd. itp. …) widocznych (dla jednych) bądź mniej widocznych (dla innych) można byłoby zauważyć pewne rozbieżności w zeznaniach.

Ogólnie nurkowaniem byli zachwyceni wszyscy – niezależnie od stopnia spostrzegawczości. Padło nawet postanowienie, że tu na nurkowanie powrócimy.
Ostatnie nurkowanie tej wyprawy odbyło się na Groźnym, gdzie spędziliśmy ponad godzinę na opływaniu okrętu, penetrowaniu ładowni, przeciskaniu się przez ciasne szczeliny, oglądaniu życia morskiego (tutaj najwięcej stworzonek spotkaliśmy), były nawet próby ‘pierwszej pomocy’.

Gramoląc się na łajbę doszło do drobnego incydentu polegającego na wrzuceniu drabinki do wody – i w ten oto sposób WojtekN załapał się na jeszcze jedno gratisowe nurkowanie ”w poszukiwaniu drabinki”, które zakończyło się spektakularnym sukcesem. Tak naprawdę nie była to jedyna akcja poszukiwawcza tego wyjazdu – poprzednia była przeprowadzona przez obu Wojtków, tyczyła się zagubionej latarki, która również została odnaleziona.

STRONA MNIEJ NURKOWA


Jak to w każdej wyprawie nurkowej bywa, nurkowania same w sobie najmniej czasu nam zajmowały, zdecydowanie większy odsetek czasu spędziliśmy na przygotowaniach do nich. Zaplecze techniczne mieliśmy dość specyficzne – sprzęt trzymaliśmy w ubikacji
w portowym hangarze. Jak na nasze oczekiwania i możliwości było okej. Do nabijania flaszek zaprzęgliśmy pobliską Ochotnicza Straż Pożarną a na nurkowiska transportowała nas zaprzyjaźniona łódź, którą Wojtkowie mieli okazję już wcześniej podróżować.

Bezbłędnie dopływaliśmy do celu, załoga była pomocna i przyjacielska – na co dość mocno zapracował WojtekN, który jako jedyny nie odczuwał nagłej konieczności leżenia z zamkniętymi oczami podczas wzniesień i upadków na fali, więc z ogólnie znanym urokiem osobistym, zabawiał załogę. Podczas gdy ja składałam ofiary złożone z porannego śniadania w morskie odmęty, aby przejednać nam Neptuna, który nie do końca i nie zawsze był chętny, żeby nas wpuścić na penetrację swojego świata.

ZAPLECZE ORGANIZACYJNO IMPREZOWE

Oczywiście czas mieliśmy wypełniony również zajęciami nienurkowymi. Tutaj na pierwszy plan wysuwa się trud włożony w powstanie i utrzymanie niespotykanego bałaganu (dosłowniej – SYFU), który towarzyszył nam od pierwszej do ostatniej minuty spędzonej w luksusowym kontenerze (koszt 15zł/osobodobę). Warunki spartańskie, ale spać się dało – zarówno przed jak i w środku ‘domku’.

Spanie było przedzielone imprezową przerwą, trwająca kilka godzin w trakcie nocy. Przerwę tą spędzaliśmy w piątkę (oprócz nurkującej trójki ekipę uzupełniała pewna przeurocza dwójka – Ilonka i Arek), głównie pijąc wyskokowe napoje i tańcując. Nie obyło się tez bez grilowych akcentów, urodzinowych tortów, gry w kości, odwiedzin u znajomych, obżerania się miejscowymi specyfikami, wysiadywaniem na ławce i nocną wizytą na plaży.

Koniec nastąpił niespodziewanie i wszystkich strasznie zaskoczył. Ostatnie momenty wyprawy spędziliśmy śpiąc na plaży i wsłuchując się w fale, których szum ledwo się do nas przedzierał przez odgłosy turystów zwiedzających pobliski bunkier i siatkarzy rozgrywających mecz swojego życia.
Jeszcze tylko pyszny naleśnik i ruszyliśmy w drogę powrotną snując plany na kolejne wyprawy…